piątek, 17 czerwca 2011

Kryzys

Rozwaliłam się na wygodnym leżaku przed domem, słońce grzało z całych sił, a na swym ciele czułam rześką morską bryzę. I właśnie wtedy, w tejże pięknej hiszpańskiej scenerii, dopadła mnie ogromna melancholia. Próbowałam przełknąć łzy, lecz nie dawałam sobie z tym rady. Pędem poleciałam do łazienki, aby tam w ukryciu móc na spokojnie się wypłakać. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Nie należę do płaczliwych osób, więc trudno mi było sobie poradzić z tą sytuacja, tym bardziej, że nie miałam żadnego poważniejszego powodu do smutku. Wszystko było w jak najlepszym porządku i nagle bum! Niczym grom z jasnego nieba ogarnęło mną uczucie rozpaczy i wyobcowania. Nie wiem dokładnie, czym to było spowodowane. Czasem, ale to BARDZO rzadko miewam takie dni, że wystarczy, że mi się paznokieć złamie i już uważam się wtedy za najbardziej nieszczęśliwą osobę na świecie. Winę za ten stan rzeczy wówczas zrzucam na kobiece hormony. Ale w tym wypadku chodziło o coś znacznie więcej. Moment krytyczny nastąpił po dwóch tygodniach od mojego przyjazdu do Hiszpanii. Jestem w małym miasteczku, gdzie nie mam stałego dostępu do Internetu. Oczywiście jest możliwość dostania się do sieci, ale muszę wpierw wysłać Martę do sąsiada, aby ten użyczył nam swojego modemu USB, dzięki któremu mogę połączyć się z Internetem. Dzieciaki rzecz jasna, też chcą wówczas skorzystać. Więc gdy już nastaje ten moment, kiedy mogę połączyć się z siecią, mam tylko możliwość sprawdzenia poczty, odpiszę czasem na jeden e-mail i tyle. Nie mam chwili na to, aby porozmawiać z bliskimi na Skypie. A rozmowy przez telefon niestety dużo kosztują. W przeciągu niecałego miesiąca wydalam ponad sto złotych na doładowanie telefonu. Ale szczerze mówiąc, mam to w nosie, wcale nie żałuję wydanych pieniędzy. Ponieważ nie mam stałego kontaktu z rodziną, uczucie tęsknoty jest znacznie głębsze. Poza tym, jak już wspominałam mój hiszpański jest na poziomie podstawowym, więc nie jestem w stanie zrozumieć wszystkiego, o czym członkowie rodziny między sobą rozmawiają. Większość rzeczy wyłapuję z kontekstu. Dopóki jestem skupiona na rozmowie jest ok. Ale wystarczy chwila nieuwagi i już się gubię. Tak też było tego dnia. Mimo tego, że wstałam o tej samej porze co zwykle, czyli po godzinie 11, czułam się zmęczona i niewyspana. Byłam rozkojarzona. Kiedy siedziałam z rodziną przy stole czułam się tak, jakbym występowała w niemym filmie. Nic nie rozumiałam. Widziałam, że się śmieją, ale nie wiedziałam z czego. Chciałam się komuś w tym momencie wyżalić, wyrzucić z siebie wszystko, podzielić się moimi przeżyciami, ale nie miałam z kim porozmawiać. Bo przecież po hiszpańsku nie jestem w stanie wyrazić siebie w pełni tak, jakbym tego chciała. A po angielsku mogę porozmawiać tylko z dziećmi. Czułam się tak jakby ktoś mi zakneblował usta. Okropne uczucie. Poza tym kiedy patrzyłam na rodzinę, przyszli mi na myśl moi bliscy. Pomyślałam sobie wówczas jakby to fajnie było móc zasiąść przy stole ze swoją własną rodziną, móc pożartować, śmiać się do rozpuku i poczuć całkowitą swobodę oraz pełną akceptację. Niedługo potem do moich oczu napłynęły łzy. Nie wiele się zastanawiając sięgnęłam po telefon. Dopiero gdy porozmawiałam z bliskimi, uczucie smutku zmalało. Mój stan konta na telefonie zresztą też. Ktoś mógłby pomyśleć, że w tym krytycznym momencie miałam ochotę wyjechać z Hiszpanii i wrócić do Polski. Wcale tak nie było. Owszem, tęskniłam, ale nie chciałam wyjeżdżać z Granady. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony tęsknota, a z drugiej chęć przeżycia jeszcze czegoś tutaj, w Hiszpanii. Kryzys trwał na szczęście tylko ten jeden dzień. I mam nadzieję, że to uczucie nie powróci do mnie niczym bumerang. Cóż, było minęło. Wyznaję zasadę, że co cię nie zabije to cię wzmocni. Nadszedł czas na dalsze odkrywanie hiszpańskiej kultury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz